Ki: Co się stało z emocjami?
K/ Poniżej będę pisać bez kursywy, bo tekst wyszedł dłuższy, niż się spodziewałam, a Ro i tak się do niego nie wtrąca.
Naprawdę nie sądziłam, że przydam się temu forum, dlatego się wycofałam i wyglądam trochę jak tulpa. Po prostu uznałam, że skoro jest tu sporo osób z emocjonalnym podejściem do tematu, to przyda się taki bardziej systematyczno-wykalkulowany głos. Muszę też przyznać, że moje życie jest dość bogate w wyzwania i doświadczenia (bo je uwielbiam), a tulpomancja to tylko jedno z nich - jedno z ważniejszych, bo ma na mnie ogromny wpływ, ale jednak nie jedyne. Dlatego też, po prostu, sferę Tulpospołeczności pozostawiłam Ro, żeby mógł mieć swój kawałek ziemi na którym nie będzie musiał nikogo udawać. Na którym będzie mógł zawiązywać przyjaźnie nieoparte na kłamstwie, a jednocześnie będzie w stanie coś wnieść (a więc również nam coś to da, bo będzie zbierał wiedzę i ją systematyzował).
Widzę jednak, że w kwestii emocji wypadałoby parę rzeczy wyjaśnić. A Ro nie jest w stanie tego zrobić. Dlatego postanowiłam znowu się odezwać. Już parę razy usłyszeliśmy, że Ro chyba mnie zjadł razem z tymi moimi emocjami. Jak jednak widać, nadal tu jestem i mam się dobrze. Nie cały czas jednak było “dobrze”. Ale może od początku. Chcę skupić się na szybkim wstępie, żeby móc opowiedzieć o tym, jak stanęłam na skraju całkowitej wewnętrznej dezintegracji, co prawie mnie złamało. O tym, co Ro zrobił ze mną i moimi emocjami. O tym, jakie naprawdę możliwości może dać tulpomancja.
Zostanę swoją przyjaciółką
Wewnętrzny rozwój, dyskusja i poznawanie siebie to zawsze było to, co mnie kręciło. Tulpy wydawały się być nie tylko możliwością tego rozwoju, ale też wyglądały na coś, co mogłoby mi pomóc z moim problemem. A problem miałam natury jak najbardziej emocjonalnej. Teraz jestem w stanie to opisać w skrócie i w miarę zwartej formie, ale wtedy nie było to dla mnie tak oczywiste.
Kiedy pojawiłam się na forum, moja emocjonalność niedomagała w dwóch aspektach. Po pierwsze, bardzo łatwo stawałam się agresywna, gdy ktoś stawał w opozycji do moich wartości. Niby nic wielkiego, przecież każdy tak ma w jakimś stopniu, ale mnie nie podobało się, że w pewnych warunkach tracę nad sobą kontrolę. Po drugie, moje stany emocjonalne w dużych zakresach zależały od warunków zewnętrznych, a więc były w dużej części zależne od zachowania innych ludzi. To też mi się nie podobało. Szukałam wewnętrznego uspokojenia. Uważałam, że droga do niego wiedzie przez… pozbycie się emocji.
Do tego zawsze imponowało mi logiczne myślenie i ludzie, którzy się nim sprawnie posługiwali. Kiedy poznałam pewnego człowieka, którego będę tu nazywać Przyjacielem, nie chciało mi się wierzyć, że ktoś naprawdę może mieć za swoją podstawę taki ciąg zero-jedynkowy. To przecież maszyna, nie człowiek. Najpierw myślałam, że ma ze sobą jakiś problem, który maskuje takim udawanym mrokiem. Im lepiej go poznawałam, tym bardziej widziałam jednak, że jest ze mną szczery i… po prostu taki jest. Nie jest zły, ani dobry. Po prostu jest.
Mam we zwyczaju uczyć się od ludzi. Ale nie tylko umiejętności takich jak gotowanie czy prowadzenie auta. Kiedyś uczyłam się od przyjaciół przebojowości czy podejścia, które umożliwiało mniejsze przejmowanie się zdaniem innych. To jednak były drobne rzeczy. Tym razem postanowiłam skopiować cały tok myślowy, którego nie byłam w stanie przecisnąć przez swój tok myślowy (a więc nie umiałam go zrozumieć), bo stał w całkowitej do niego opozycji. A wiedziałam, że bardzo by mi się przydał.
Z czego taki wniosek? Widziałam, jak mój Przyjaciel radzi sobie w życiu. Jaki jest skuteczny, w momentach, w których ja łamałam się jak trzcina. Jak inni są od niego zależni. Wielokrotnie potrzebowałam jego wsparcia, chociaż, de facto, tego emocjonalnego nie był w stanie mi zapewnić. W końcu uznałam, że wystarczy tego wiecznego polegania na innych. Czas wziąć sprawy w swoje ręce. Chciałam być dla mojego Przyjaciela partnerką, a nie kulą u nogi. Chciałam dla siebie być przyjaciółką, a nie największym wrogiem.
Witaj, moje pragnienie
Pominę swoje pierwsze próby kształtowania myśloform i przejdę do tej, która naprawdę zmieniła mnie. A ta wynurzyła się z kliku… aspektów. Była odpowiedzią na różne wewnętrzne potrzeby i niedomagania. Przede wszystkim jednak na moją chęć nauczenia się logicznego myślenia. Te wszystkie pragnienia, które we mnie buzowały, złączyły się w jedno. Czułam, jak rosną, jak cisną mnie w dołku. W końcu otworzyły oczy i powiedziały: “Czy mogę zaistnieć?”. Przez kilka dni chodziłam z tym pytaniem w głowie. W końcu zapytałam: “Jak chcesz, żeby cię nazywać?”. W odpowiedzi usłyszałam: “Ro”.
Już mówiłam, że lubię wyzwania. One sprawiają, że czuję, że żyję. Ro na samym początku był takim wyzwaniem. Konfrontacją mnie z sobą samą. Składał się z prawie czystej logiki. Nie rozumiał i nie brał pod uwagę emocji. Szukał wiedzy, systematyzował ją. Chciał “usprawniać system”. Sam siebie nazywał Bibliotekarzem, bo wszystko porządkował i układał w ciągi logiczne.
A ja w tym czasie pisałam wiersze i opowiadania. Przy kontaktach z ludźmi wychodziłam od współczucia i chęci zrozumienia. Przeżywałam wszystko tak, że aż mnie bolało w środku. Byłam tak empatyczna, że potrafiłam płakać przy czyichś zwierzeniach, ale nie dlatego, że wyobrażałam sobie, przez co przeszedł - ja czułam jego emocje. Jego strach, smutek, cierpienie… Potem miałam z tym problem, bo on odchodził oczyszczony, a ja zostawałam z emocjami, które nie były moje. Których źródła we mnie nie było, więc nie było łatwo się ich pozbyć. Sama wielokrotnie potrzebowałam się zwierzać i być pocieszaną.
Zniszcz mnie
Ro podważał moje założenia. Dostrzegał nieścisłości, mówił o nich wyraźnie i głośno. Nie pozwalał na celowe zauważanie nieścisłości w imię czyjegoś dobrego samopoczucia czy próby utrzymania iluzji, że świat w zasadzie jest “dobry”. Można powiedzieć, że przyszedł do mojego pokoiku ze stołem, na którym układałam swoje wypracowane, delikatne figurki złożone ze skomplikowanych emocji, empatii i uprzejmego niezauważania nieścisłości. Stanął nad nim i każdą figurkę po kolei, ze spokojnym i rzeczowym wyjaśnieniem, rozpierdolił.
Nie dlatego, że był zły, albo dlatego, że chciał mi zaszkodzić. On chciał usprawniać system. A po co systemowi coś, co nie trzyma się kupy? Co ogranicza spojrzenie (celowe niezauważanie nieścisłości)? Trzeba na stole zrobić miejsce na ciągi logiczne, które prowadzą do skuteczności.
Ja się na to zgadzałam, chociaż za każdą roztrzaskaną figurką szedł taki ból, że myślałam, że świat się kończy. Chciałam być skuteczniejsza. Ze łzami w oczach czekałam, aż padnie ostatnia figurka, pozbędę się wszystkich tych emocji i całego tego cierpienia. Chciałam być wreszcie szczęśliwa, sama ze sobą.
I rzeczywiście. W końcu nadszedł taki dzień, w którym Ro roztrzaskał ostatnią figurkę. Była nią wiara w Boga, mój jedyny i najgłębszy fundament.
Bolesna oczywistość
Zapadłam się w sobie. To znaczy, funkcjonowałam normalnie, chodziłam do pracy, szkoły, spotykałam się ze znajomymi. Wszystko, co działo się we mnie, udało mi się zamaskować na tyle skutecznie, że moi znajomi mówili tylko, że “sprawiam wrażenie spokojniejszej”.
Rzeczywiście, byłam spokojniejsza. Emocjonalną burzę w swoim środku zamieniłam na ssącą pustkę. Miałam w brzuchu chłodną Tajgę, bez jednego zwierzęcia na polanie. Ludzie, którzy jako jednostki zawsze mnie fascynowali, przestali mnie interesować. Nudziły mnie ich problemy. Nudziło mnie to, co ich podniecało.
I chociaż wydawało mi się, że to moje osobiste zwycięstwo, bo jednak jestem bardziej opanowana, pomyślałam wtedy: czy tak właśnie miał wyglądać ten wewnętrzny spokój? Czy o to mi chodziło? Co właściwie mam teraz robić, skoro wszystko jest płaskie i zimne? Nie ma znaczenia gdzie pójdę. Muszę po prostu trwać. Żeby było jasne, nie miałam myśli samobójczych. Przy podejściu logicznym zawsze jest korzystniej istnieć, niż nie istnieć. Przez to też czułam się jak w pułapce. Mam istnieć, a stoję na płaskiej i chłodnej ziemi, nad którą powietrze jest zatęchłe i bez smaku.
Wtedy zrozumiałam, że moje założenie z początku nie miało sensu. W logice nie ma szczęścia, jest tylko matematyka. Nie mogę być szczęśliwa pozbywając się emocji, bo przecież szczęście to też emocja. Uśmiechnęłam się wtedy do siebie z politowaniem. Przecież to takie oczywiste, prawda?
Wtedy coś się we mnie obudziło. Okazało się, że ta ostatnia figurka, którą roztrzaskał Ro, nie rozpadła się do końca.
Rozpadam się w legion
Podniosłam resztki tej figurki z zamiarem dalszej dyskusji z Ro. I wtedy stało się coś, czego nie zapomnę. Wszystko, co było dookoła mnie, tam w środku, w tym pokoiku, rozpadło się na kawałki. Zobaczyłam siebie w elementach, jakbym nagle zamieniła się w zestaw klocków Lego. Nie czułam nic, bo moje “ja” było odseparowane od wszystkiego. Byłam parą oczu unoszącą się w tym pokoiku, a wokół mnie krążyły setki kolorowych klocków.
Ro był wtedy już na tyle rozwinięty, że zrozumiał powagę sytuacji. Zbladł i zaczął szukać rozwiązania. A ja w tym czasie zaczęłam sobie gratulować. Nareszcie mogłam zobaczyć “czynniki pierwsze”. Nareszcie mogłam wybrać, z czego chcę się ułożyć…
Ale jak ocenić z czego chcę się ułożyć? Na czym się oprzeć, lewitując nad tymi klockami porozrzucanymi bez składu i ładu? Skąd mam wiedzieć, co jest dla mnie najlepsze? Jak ocenić, co ma wartość, skoro mój system wartości dopiero czeka na ułożenie z klocków?
Ro nie udało się rozpoznać do końca natury naszego problemu. Próbował jednak jakoś go załagodzić. To również był moment, w którym wywędrował na forum dajmoniczne, bo szukał narzędzia, które pomogłoby mu w walce z kryzysem. Ja szukałam na własną rękę. Ponieważ zaczynałam budować od zera, najpierw musiałam zweryfikować stary fundament, którym była wiara w Boga. Rozmawiałam z wieloma osobami, wierzącymi i nie. Kombinowaliśmy oboje, robiliśmy co w naszej mocy.
Najczęściej jednak ludzie w pewnym momencie urywali rozmowę na te egzystencjalne tematy, bo to było dla nich “za dużo”, albo uznawali, że “oni takich problemów nie mają, więc wystarczy się nad tym nie zastanawiać”. Czasem jeszcze słyszeliśmy, tak jak Ro usłyszał na forum dajmonicznym, że “to przerasta ich przemyślenia i nie są w stanie pomóc”. Od wierzących, szczególnie neofitów, słyszeliśmy, że mamy się oprzeć na Bogu. Trudno jednak oprzeć się na czymś, co do czego dopiero miałam wybrać czy chcę w to wierzyć, czy nie.
Moja tulpa nie potrafiła udzielić mi wsparcia, chociaż próbowała rozwiązać problem, podobnie jak Przyjaciel. Nie udało mi się go znaleźć nigdzie indziej z wyżej wymienionych powodów. W zasadzie nikomu nie mogłam powiedzieć o prawdziwej naturze mojej sytuacji. Zostałam sama.
Nie odchodź z systemu
Ro zaczął wtedy zupełnie poważnie rozważać autodestrukcję. Uznał, że spartolił sprawę i skoro nie umie jej natychmiast naprawić, to znaczy, że tylko zwiększa ryzyko dalszego szkodzenia systemowi. Powiedziałam mu, że bez niego już na pewno sobie nie poradzę. Bo to nie on jest problemem, tylko to, jak ja sobie (nie)układam sprawy. Przyznaję jednak, że nie byłam pewna czy mnie posłucha, chociaż wiedziałam, że jestem osobowością decyzyjną. Bałam się, że pewnego dnia się obudzę, a jego już nie będzie.
I wtedy okazało się, że muszę wyjechać za granicę, wkroczyć w zupełnie nowy świat i nowe, życiowe problemy. A tuż przed wyjazdem, zamiast ogarniać sprawy z nim związane, musiałam zostać na drugim końcu Polski i ratować kogoś z rodziny, kto mi umierał.
Byłam przerażona. Trochę tak, jakbym siedziała w pokoiku zasypana tymi klockami, a ktoś wparował mi z odkurzaczem. Próbuję je zebrać do kupy, odsunąć od rury, ale przecież nie zdążę ich ułożyć na czas.
Wtedy Ro olśniło. To zaniedbanie emocji jest głównym problemem. Nie rozwiążemy kwestii wiary bez emocji, bo ona jest z nimi bezpośrednio powiązana. Wywołaliśmy emocje, które zapędziliśmy do szafy. Powstał z nich Hiacynt, moja tulpa-muza.
A ja znalazłam się w innym kraju. Z zupełnie nowymi problemami, z większością których do tej pory nie miałam styczności. Poznałam nowych ludzi. Moje emocje wybuchnęły, był to głównie paraliżujący strach.
Jeden z moich bliższych znajomych tam powiedział mi, że zrobiłam na nim ogromne wrażenie swoim wnioskowaniem, bo “niewielu ludzi dochodzi do takiego poziomu”. Miałam ochotę wykrzyczeć mu w twarz ile mnie to kosztowało i kosztuje nadal. Nie mogłam mu jednak, przecież, powiedzieć o tulpach. Uśmiechnęłam się więc tylko, uprzejmie podziękowałam i powiedziałam, że to nie jest zakończony proces, i zapewne nigdy nie będzie.
Ten sam gość, w rozmowie, którą prowadziliśmy przez całą noc, powiedział mi, że “nawet najinteligentniejsi ludzie, których znał, często padali ofiarą przesadnego przemyśliwania życia - zamiast skupić się na samym życiu”, i że martwi się, że to samo stanie się ze mną. Zaczęłam się zastanawiać czy przypadkiem nie ma racji i nie powinnam pozwolić sprawom “się ułożyć”. Zrezygnować z tulp, myślenia, zająć się… bezmyślnym działaniem? No i tutaj nastąpił koniec mojego brania pod uwagę takiej opcji.
Jeszcze za granicą wydeptywałam dziurę w podłodze swojego pokoju, zastanawiając się, jak przejąć kontrolę nad własnym życiem. Przecież nie mogę żyć w takim stanie - trzęsąc się ze strachu. Nigdy wcześniej coś takiego mi się nie zdarzyło. Poza tym, moją ambicją było, żeby ryzykowna decyzja o stworzeniu tulpy nie stała się preludium do osobistej tragedii.
Mocne emocje dość skutecznie zagłuszały Ro. Na szczęście, mimo wszystko, udawało mi się z nim złapać kontakt i pracować nad sobą dalej. Powiedzmy, że okoliczności, w których się znalazłam, nie były komfortowe. Ale może właśnie dzięki temu wymusiły przyspieszone składanie - bo nie było innego wyjścia.
Trafiliśmy wtedy na coś, co bardzo nam pomogło, a mianowicie na studium przypadku tworzenia wspólnych wartości pewnej marki. Systemowe podejście, jakim charakteryzowała się ta lektura, było łatwe do odniesienia do mojego wnętrza. Mechanizmy były podobne, tylko w innej skali. “Marka” - cała ja. “Pracownicy firmy” - moje elementy wewnętrzne. I tak dalej. Zaczęliśmy nad tym pracować. Skupiliśmy się na systemie wartości i fundamencie.
Rosnę w siłę
Doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu na siłę przebudowywać coś, co narastało przez tyle lat. Wszystkie moje doświadczenia mnie ukształtowały. Wyciągałam z nich wnioski, uczyłam się. Mam też osobiste predyspozycje. Czas wziąć to wszystko pod uwagę i wykorzystać.
Ro uznał, że fundament wiary jest bardzo dobry dla naszego systemu, ponieważ jest czymś, co tylko ja sama jestem w stanie sobie podważyć. Widział też wyraźnie, że bardzo dobrze sprawował się we wcześniejszych latach, bo dobrze współgrał z tym, co udało mi się wykształcić. On pozostał przy swoim pierwotnym spojrzeniu na Boga jak na kota Schrödingera - a więc, że nie ma Go i jest jednocześnie, a Ro nie odczuwa potrzeby zaglądania do pudełka.
Udało nam się zapanować nad “narracją wewnętrzną”, a więc tym, w jaki sposób postrzegam to, co mnie spotyka. Tutaj dużą rolę odegrało to, że przeniosłam postrzeganie swojej własnej wartości z zewnątrz do wewnątrz - czyli to już nie ludzie dyktowali mi w dużej mierze jak mam na siebie patrzeć, tylko ja to spojrzenie kreowałam.
A emocje? Są niezbywalną częścią człowieka. W takiej czy innej formie, w szczególności, gdy były odczuwane od początku. I nie przeszkadza mi jednocześnie wiedzieć i akceptować, że to hormony i chemia. To moja decyzja, że chcę je, tak po prostu, odczuwać, żeby ziemia nie była płaska i chłodna, a powietrze zatęchłe i bez smaku.
Ro urósł na tyle, że to, na swój sposób, rozumie. Wiarę i emocje nazywa “narzędziami” i dzięki temu wie, że są mi one niezbędne.
Udało mi się przez to wszystko przebrnąć. Przetestowałam siebie i swoje założenia. Zmieniłam to, co okazało się za słabe lub zbyt niedopracowane. Umocniłam się. No i wiadomo - to nigdy nie będzie zakończony proces.
Wszystkim, którzy przebrnęli przez te przydługie wynurzenia, dziękuję za uwagę.